Już w poprzednim tygodniu wpadłam na pomysł by upiec ciasto. Jakie? Sernik? Zbyt prosty! Z galaretką? Zbyt długo! To może tartę? Jasne, czemu nie!
We wtorek pożyczyłam foremkę, ale wieczorem nie było czasu, wczoraj sporo nauki, aż w końcu dzisiaj poleciałam do sklepu po brakujące produkty i zabrałam się do roboty. Oczywiście pojawiły się pierwsze problemy - brak wystarczającej ilości cynamonu, ale i tak udało mi się coś z tej torebki wydłubać. W czasie gdy ciasto siedziało zawinięte w razówkę, bo foli spożywczej również brak, zabrałam się za nadzienie. Jabłka z cukrem i z cynamonem - niebo w ustach, ale podżerać nie wolno, bo do ciasta nie będzie. A szkoda...
Po wielu minutach męczenia się z ciastem, która co rusz się kruszyło (jakby z ciastem kruszonym zazwyczaj bywa) i darło udało mi się wyłożyć tartownice. Wystarczyło włożyć masę z jabłek i pokroić na paski resztę ciasta i tarta gotowa. Po włożeniu do piekarnika po całej kuchni rozszedł się wspaniały zapach, a 20 minut pieczenia było największą torturą w tygodniu. Co chwilę tylko podchodziłam do piekarnika, bo może coś się przypieka, może się nie dopiecze i tak dalej, i tak dalej.
Jutro podejście numer 2 oraz szydełkowe ptaszki coby rozwiać jesień w moim małym pokoju...